sobota, 22 lipca 2017

Babia Góra, kolejny wschód słońca

         Witam po dłuuugiej przerwie. Z tego co widzę, ostatni post na blogu pojawił się w październiku. Może czas wreszcie coś naskrobać. Aktywność trochę spadła, formy rowerowej brak, mimo tego staram się jeździć jak najczęściej, a i czasem uda się wybrać w góry. Czasem, to może za dużo powiedziane, bo w tym roku byłem zaledwie 3-4 razy. No to w końcu przydałoby się coś napisać, by nie zarchiwizowano mi bloga :)


W ostatnią niedzielę wybrałem się z narzeczoną - tak, trochę się pozmieniało :)   - do Zawoi, by kolejny raz wyjść na Babią. Jeśli dobrze liczę, to czwarty wypad na babę, na pewno nie ostatni. Każde wyjście bowiem jest inne - warunki, pogoda, ekipa. Zawsze jednak niezmienne emocje, pozytywne emocję, gdyż Beskidy, szczególnie okolice Suchej czy Zawoi to tereny na których się wychowywałem. Najczęściej jednak oglądam tę górę w panoramie. W końcu zmobilizowaliśmy się by ją odwiedzić.

Już przy parkingu zastanawialiśmy się czy nie dać za wygraną. Unosiła się mgła, która sprawiała nastrój niczym z filmu grozy. I do tego ciemno ( faktycznie, strasznie to dziwne ). Nie to co w zimie, księżyc, biało od śniegu, wrażenie jakby całkiem jasnej nocy. Chwila zastanowienia, czy może nie przyjechać rano, na spokojnie wychodzić za dnia. Jednak przełamaliśmy się i wyruszyliśmy czerwonym szlakiem w górę. Dobra decyzja, niedługo później mgła opadła, widoczność była dużo lepsza.


Ostatni raz na wschodzie byłem tam w zimie. Warunki wtedy mieliśmy trochę niesprzyjające. Ledwo doczekałem wschodu i musiałem schodzić na dół. Zima okazała się tam bardzo sroga. Jak sądziłem, teraz w lecie nie powinno być źle, w końcu jest lato... Zabraliśmy ze sobą czapki i szaliki, jednak zapomnieliśmy o rękawiczkach. Weekend ten także wcale nie należał do najcieplejszych tego lata, w nocy na parkingu na Krowiarkach było 8 stopni. Ile było na górze? Nie mam pojęcia. Przy silnym wietrze, który zawsze daje się tam we znaki, ręce sprawiały wrażenie, jakby miały zaraz zamarznąć. Prawie wszyscy na górze, a było około 30 osób, dużo lepiej się na to wyjście przygotowali. To roztargnienie na pewno potraktuję jako nauczkę. Nieważne jaka pora roku, w górach zawsze warto mieć przy sobie rękawiczki, szczególnie idąc w nocy, gdy temperatura szybko spada. Prawie tak szybko, jak my musieliśmy spadać ze szczytu, bo wiatr nie chciał ustąpić.

4:50 wschodzi słońce. Jednak już godzinę wcześniej robiło się dużo jaśniej, można było spokojnie wyłączyć czołówki. Rozbiliśmy biwak może na nieco ponad pół godziny i po tym czasie zaczęliśmy się kierować w dół. Na szczęście schodząc coraz niżej, coraz słabiej odczuwalne były porywy wiatru. W końcu można było odetchnąć, zagrzać ręce. Widoczność nie była porywająca, nie widzieliśmy na południu rozpościerających się Tatr, ale mimo tego było pięknie. Widzieliśmy i tak dużo więcej, niż ostatnio w zimie. Wtedy był wschód słońca, ale bez słońca, wszystko schowane za mgłą, chmurami, całymi warstwami wszechobecnej kotary. Nie można oczywiście mieć nic za złe pogodzie, trzeba przyjąć ją taką jaką jest. A ta w górach lubi szybko się zmieniać. Babia znana jest ze swoich kaprysów. I tym razem trochę postraszyła. Zanim jeszcze zaczęliśmy schodzić, napływały w naszą stronę ciemne, zdawać by się mogło deszczowe chmury. Jednak uszło nam to na sucho.
Zejście, oczywiście dużo szybsze niż wspinaczka, ale jak to przy zejściu, mięśnie nóg też pracują, sprawiając czasem wrażenie jakby lepiej im było wychodzić. No i ślisko, 2 razy zaliczyłem glebę. Kilka godzin wcześniej popadało. Obyło się bez złamanych kijków ani żadnej innej rzeczy. Polecam jednak zachować ostrożność stąpając po drewnianych stopniach schodków czy korytkach.
Polecam wszystkim wybrać się do Zawoi. Jak nie na Babią, to w inne miejsce, może jeszcze kiedyś o czymś napiszę. Wyjście udane, pozytywnie. Pójdemy zaś!

Kilka zdjęć z telefonu:
( może kiedyś w końcu dorobię się aparatu ;)












piątek, 7 października 2016

Rowerem dookoła Tatr

          No i stało się. W końcu udało mi się wybrać na przejażdżkę dookoła Tatr. Planowałem jechać na wiosnę czy w lecie, przy sprzyjającej pogodzie, ale jednak nie udało się zgrać z kumplami, którzy mieli jechać ze mną. Ostatecznie korzystając z urlopu postanowiłem wyruszyć sam, łapiąc resztki pogody, jaka została z tegorocznego lata. Pogoda ta jednak nie była aż taka cudowna, gdyż z każdym dniem września robiło się chłodniej. Ale jak nie teraz to kiedy? Spakowałem rower do samochodu, sakwy i wszystko co potrzebowałem do podróży. W zamierzeniu miałem przejechać trasę w 2-3 dni, w zależności od kondycji i pogody. Już wcześniej zaplanowałem sobie przystanki - jednak nie rezerwowałem noclegów. Jechałem w ciemno. Lecimy!



dzień 1. 85 km

Nastawiałem się na chłodny dzień, w szczególności poranki. Tego dnia było wyjątkowo zimno. Budzik postawił mnie na nogi o 5:30. Na termometrze 4 stopnie. Oczywiście na plusie. Plusem było też to, że w ciągu dnia robiło się znacznie cieplej.
W Zakopanem byłem ok. 8:30. Chwilę zajęło mi znalezienie miejsca parkingowego a później już tylko wypakowanie zabawek. Start chwilę po 9:00.
Chciałem dotrzeć do słowackiej miejscowości Liptowski Mikulasz, położonej nad dużym jeziorem. Jechało się całkiem dobrze, do czasu aż zaczęły się na prawdę mega spore podjazdy. Dały mi się one we znaki, bo jednak ostatnimi czasy mało trenowałem. Po drodze świetne widoki, na Giewont, później na Tatry słowackie. Okropnie długie podjazdy potrafiły na prawdę zmęczyć. Najdłuższy robiłem przez godzinę, rozkładając go na raty bo nie miałem dość sił. Za to zjazdy niesamowite. 50-60 km/h i tak kilka minut.
Wiedziałem, że robi się ciemno już przed 19:00 dlatego chciałem do 18 znaleźć nocleg, by nie jeździć po ciemku. Tak też się stało. Po dotarciu do miasta chwilę pokrążyłem po okolicy w celu znalezienia jakiejś '' ubytovni''. Sklep, kolacja, zimne piwko na regenerację i do spania :)

dzień 2. 75 km

Przy sprzyjającej pogodzie wyruszyłbym dużo wcześniej, pewnie ok 7-8. Ale o tej godzinie zanim wyjdzie słońce jest bardzo chłodno. Zebrałem się więc o 9 i w drogę. Tuż po wyjechaniu z miasta robiłem mały przepak, przy okazji chwilę odpoczywając. Minęła mnie grupka kilku rowerzystów jadących z sakwami w tę stronę co ja. Zaraz później wystartowałem, widząc ich odjeżdżających w oddali. Po ok 10 minutach dogoniłem ich, by może na chwilę się podłączyć. Zagadałem do ostatniego, rzucając po Słowacku ''Ahoj!''. Jak się okazało była to grupa z Polski, też jadąca podobną trasę co ja. Dogoniliśmy resztę z rozciągniętej grupki i przez chwilę omawialiśmy dalszą drogę, Stanęliśmy w miejscu, od którego ja akurat wybrałbym inną trasę, kawałek dłuższą ale mniej górzystą. Tak przynajmniej odczytałem z mapy. Goście jednak chcieli jechać ustaloną już wcześniej drogą. Dołączyłem więc do nich i przez resztę dnia jechaliśmy razem. Jazda w grupie była dużo prostsza i zawsze to raźniej paczką. Trzymaliśmy średnie tempo, jednak rozjeżdżaliśmy się na kilkaset metrów na podjazdach. Ten kto miał więcej siły leciał szybciej, później czekał na resztę stawki. Niestety pod koniec dnia zacząłem czuć już zmęczenie w nogach, na dodatek dokuczał mi ból kolana. Przed Tatrzańską Łomnicą we czwórkę pojechaliśmy w zły zjazd, jak się okazało droga prowadziła do autostrady. Dwójka jadąca za nami pojechała dobrze. Na dodatek stracili nas z oczu i jechali dalej myśląc, że nas gonią. W sumie przez to, że musieliśmy się cofać straciliśmy 16km... Niestety z powrotem mieliśmy pod górę, więc wyszło około godzina w plecy. No to wracamy. Ja już wiedziałem, że w ten dzień nie dotrę do Zakopanego. Chwilę wcześniej jeszcze się łudziłem. Pomyłka kosztowała mnie sporo sił i czasu. Postanowiłem dojechać jeszcze kawałek do Tatrzańskiej Łomnicy i tam szukać noclegu. Mógłbym jechać dalej ale następna miejscowość była oddalona o kilkanaście kilometrów i nie chciałem by zmrok dopadł mnie w lesie. I tak do Zakopca nie dotrę, więc zostawiłem na trzeci dzień 50 km. Grupa z którą jechałem odbiła jadąc inną drogą, w kierunku Nowego Targu.
Był piątek. Mała miejscowość jednak dość oblegana przez turystów. Znalezienie noclegu nie było już takie proste. Tułałem się z rowerem z sakwami od jednego do drugiego pensjonatu zostając odprawiany z kwitkiem. W końcu zaczął padać deszcz, co mocno mnie podłamało. Wizja spania na dworcu wcale mi się nie uśmiechała. Bynajmniej nie o tej porze roku, co innego jakby było ciepło. Wrzuciłem na siebie kurtkę i jeździłem dalej. Nocleg znalazłem dopiero ok 20;00. Kolacja i do spania.

dzień 3. 55 km

Obudziłem się o 8, spakowałem i zjadłem śniadanie w hotelowej restauracji. Ból tyłka od siodełka to jedno, ale dalej odczuwałem kolano. 3ci dzień to samo czyli podjazdy i zjazdy. Na szczęście w nocy przestało padać. Do południa asfalt zdążył wyschnąć. Był to najcieplejszy dzień, ok 14 stopni. W słońcu miejscami można było odczuć resztki lata. Tego dnia miałem najkrótszą trasę do pokonania, więc jechałem spokojnie. O 13 byłem już w Zakopanem. Auto stało na miejscu. Pozostało się tylko przebrać i wracać do domu.


          Trip mogę uznać za udany. Nie byłem może wystarczająco przygotowany fizycznie i kondycyjnie, gdyż kilka dni później musiałem zmagać się z konkretnymi zakwasami w nogach. W lecie gdy dzień jest dłuższy i ranki cieplejsze spokojnie można wyruszyć dużo wcześniej i jechać o te 2-3 godziny dłużej. W takich warunkach pewnie przejechałbym tę trasę w 2 dni. Wiem, że są osoby jadące kółko dookoła Tatr w jeden dzień, za to na prawdę szacunek. Taki wynik na pewno nie jest w moim zasięgu. Ale też nie jechałem na czas, zatrzymywałem się nie tylko by odpocząć, ale też w różnych ciekawych miejscach, by coś zobaczyć i pozwiedzać. Pozdrawiam chłopaków z którymi jechałem i wszystkich których mijałem na trasie :) Na Słowacji rowerzystów było zdecydowanie więcej. Może dlatego, że był to piątek / sobota. W kolejnym roku chciałbym wyruszyć raz jeszcze, z tym że w końcu może ktoś do mnie dołączy. Polecam trasę każdemu, kto kocha rower i góry - to doskonałe połączenie!

3 dni
215 km
0 awarii


Film z wypadu i kilka fotek:
















czwartek, 25 sierpnia 2016

Pieniny - rowerem wzdłuż Dunajca

          W ostatnio długi weekend pojechaliśmy z dziewczyną w Pieniny. Nigdy tam jeszcze nie byłem, a oglądając zdjęcia byłem na prawdę pod wrażeniem tamtejszych widoków. Na żywo wygląda to jeszcze lepiej. Już teraz wiem, że na pewno nie raz jeszcze wyruszę w Pieniny, czy to z rowerem czy na piesze wędrówki.

Spakowałem do auta mojego speca i w drogę. Wiedziałem, że drugi rowerek wypożyczymy na miejscu. Szczawnica oferuję kilka miejsc, gdzie możemy wypożyczyć dwa kółka. Cena za dobę to 20-35 zł za rower, w zależności od modelu. Wypożyczyliśmy Kellysa, z amorkiem z przodu. Rower całkiem ok, ale dawało się we znaki twarde siodełko i stukający amortyzator - już na wykończeniu. Ale nic to, daleko nie było, a trasa też wcale nie trudna, więc dało się objechać.

Przejechaliśmy trasę wzdłuż Dunajca, na Słowację do miejscowości Czerwony Klasztor. W żadnym klasztorze jednak nie byliśmy. Pokręciliśmy się trochę po okolicy, kilka fotek Trzech Koron i z powrotem. Trasa przyjemna, nie wymagająca, z na prawdę zapierającymi dech w piersiach widokami. Skaliste zbocza gór rozciągające się niemal całą trasę robią wrażenie.
Wszystko byłoby piękne gdyby nie... gdyby nie to, że to długi weekend i wszyscy chcą wypoczywać, czy w końcu zwiedzać góry. Akurat Szczawnicę, akurat teraz. No cóż, po korkach samochodowych, przyszła pora na duuuży ruch na szlakach. Wzdłuż całej trasy trzeba było na prawdę uważać na przechodniów i rowerzystów. Rodziny z dziećmi, normalnie całe masy. Ale byłem na to przygotowany. Długi weekend.

Osobom nie lubiącym przemierzać kilometry pieszo czy rowerem - leniom - poleciłbym spływ Dunajcem. Widoki te same, tylko siedzi się na tyłku na drewnianych tratwach. Kosz to 50 zł. Ruch wodny także był spory, tratwy płynęły niemal jedna za drugą. Minęliśmy ich na pewno ponad 50. 50 x 12 osób w jednej x 50 zeta... Oj robią interes na tych turystach :)

Na drugi dzień przeszliśmy przez wąwóz Homole. Koniecznie polecam tę trasę, osobom będącym w okolicach Szczawnicy.

Niedaleko znajduje się miejscowość Niedzica. Pomyślałem, że też warto byłoby obejrzeć tamtejszy zamek. Tak też zrobiliśmy. Co prawda z uwagi na spory ruch turystów oglądaliśmy go z zewnątrz. Ludzi było tyle, że kupujący przed nami bilety wstępu na dziedziniec zamku, mogli wejść dopiero za 3 godziny... Zrezygnowaliśmy więc, serwując sobie tym samym spacer po okolicy.


Kilka fotek:
Widok na Jezioro Czorsztyńskie












Niedzica


Wąwóz Homole





niedziela, 21 sierpnia 2016

Tychy - Szyndzielnia ( Bielsko ) trip rowerem

          Jakiś czas temu, mieszkając jeszcze w Tychach wybrałem się do Bielska, dokładnie na górę Szyndzielnia. Był pogodny, dość upalny dzień. Wyjeżdżając rano wróciłem dopiero wieczorem, zmęczony, opalony, ale zadowolony z przejechanej trasy. Poszło jakieś 110 km. Celem była jazda większości asfaltem, ale z uwagi, że do Bielska prowadzi z Tychów droga ekspresowa S1, musiałem szukać objazdów. Wyszło na to, że asfalt to ok 60 procent trasy, reszta to pola, lasy. Ale jechało się dobrze.

Po dojechaniu do Bielska miałem jeszcze przed sobą jazdę w stronę Szyndzielni. Asfalt, ścieżki rowerowe, ale cały czas pod górkę. Trochę osłabłem, więc musiałem zrobić chwilę przerwy na jakiś posiłek. Po 20 minutach jechałem dalej, aż dotarłem pod kolejke linową. Czemu kolejką? Bardzo chętnie wyjechałbym sobie ścieżką, ale wiedząc o nawierzchni i o długim podjeździe zniechęciłem się. Nie wiem czy miałbym siłę na jazdę powrotną do Tychów. Czyli lecimy trochę na łatwiznę i wsiadam w kolejkę. Po kilkunastu minutach byłem na górze. Chwila odpoczynku, wyjście na wieżę widokową i jazda w dół. Dosłownie jazda, bo nie sądziłem, że droga będzie aż tak wyboista. Telefon który miałem przyczepiony do kierownicy spadł mi już po kilkunastu metrach, rozkładając się na 3 części. Uff działa. Mój rower górski nie jest na tyle górski, by jeździć po kamieniach. Głównie to opony nie lubią być szarpane po wybojach, a także nie działający już tak dobrze amortyzator. Miejscami była znośna nawierzchnia , tak więc można było puścić się w dół.






Krótki filmik z wypadu:






wtorek, 26 kwietnia 2016

Napraw rower będąc w mieście

          Właśnie dostałem ciekawe zdjęcia, z miasta nieopodal mnie, gdzie nie raz jeździłem na rowerku. Nie ukrywam mojego zdziwienia, bo nie sądziłem, że coś takiego może powstać w tak niewielkim mieście jakim jest Chrzanów. Co to takiego?

Samoobsługowa stacja naprawy rowerów




fot. Tomasz Buliński



Brzmi ciekawie, no i jak łatwo sobie wyobrazić może przydać się każdemu, kto potrzebuje choćby podkręcić jakąś śrubkę, a nie wozi ze sobą multitoola ani żadnych narzędzi. Mało powietrza? Nie ma problemu, jest i pompeczka, którą możemy dobić koło.
Jak widać na obrazkach, stacja ta nie koniecznie musi być wykorzystywana przez bikerów, ale także przez inne osoby, np. korzystające z wózków inwalidzkich czy dziecięcych.
Oczywiście wszystkie narzędzia są umocowane na stalowych linkach, którymi jednak da się obracać i swobodnie operować. W razie czego jakby ktoś sobie chciał pożyczyć, to lepiej by były zapięte.

Jak dla mnie to pierwszy tego typu obrazek. Ale z tego co wiem są takie stacje już od jakiegoś czasu w większych polskich miastach. Ponoć w samym trójmieście ktoś naliczył 18! Nieźle. A u Was są takie wynalazki?

sobota, 16 kwietnia 2016

Pszczyna / Jezioro Goczałkowickie - rowerem

          Jakiś czas temu wybrałem się do Pszczyny. Byłem już tam kilkakrotnie na rowerze, ale pierwszy raz jechałem z Tychów. Trasa jest bardzo ciekawa i przede wszystkim nie jest monotonna. Większość to przejazd przez lasy, leśnymi ścieżkami. Szuter, błoto, trochę piasku czyli coś co lubię! Zawsze to ciekawsza jazda niż asfaltem, pośród pędzących samochodów. Co ciekawe lasy między Tychami a Pszczyną prezentują się całkiem ładnie. Tak, las może być ładny lub ładniejszy ;)

Swoją drogą aby sprawdzić pod jakie nadleśnictwo należy znalazłem stronkę z mapami lasów w Polsce. Można odszukać na niej do jakiego właśnie nadleśnictwa należy dany las państwowy.




Pszczyna



To ostatnio - a dziś - znów byłem rowerkiem w Pszczynie, ale przejazdem. Dojechałem kawałek dalej, do Jeziora Goczałkowickiego. Największy zbiornik wodny w okolicy, a patrząc na mapę to chyba największy w tej części Polski. Zbiornik retencyjny, zaopatrujący Śląsk w wodę. Zdziwiłem się, że nie pływają po nim żadne łódki, żaglówki czy inne rowerki, ale jak doczytałem później, jest on zamknięty dla wszelkich sportów wodnych. No chyba poza wędkowaniem. O ile to sport...?

Jechało się spoko, 30 km poszło i miałem w planach by objechać jeziorko dookoła. Posiedziałem chwilę nad brzegiem, delektując się widokiem Beskidów nad wodą, na horyzoncie. Chmury jednak robiły się coraz ciemniejsze. Szybkie sprawdzenie pogody na google - jest ładnie. Patrzę w górę - nie jest ładnie. Pierwsze krople zaczęły polatywać z nieba. Na drugiej stronie jeziora dało się zauważyć ścianę deszczu - swoją drogą fajne zjawisko, czyli widać że pada ale jeszcze nie tu :)
Zaczyna grzmieć i błyskać, czyli już wiadomo, że trzeba zmywać się do domu, by to pogoda nie zmyła mnie. Temperatura od razu spadła o kilka stopni. Po drodze 5 minut pokropiło i tyle, udało się wrócić suchym. Cieszy mnie to bo nie lubię jeździć w deszczu. W plecak wrzuciłem bluzę, ale nic przeciwdeszczowego nie zabrałem.

Forma odrobinę się poprawia. 60 km poszło, a do domu nie wróciłem wykończony, czyli jest dobrze! Poza dniami gdzie dzień spędzam na rowerku staram się ćwiczyć nogi. Proste ćwiczenia w domu, czyli przysiady. Może to coś daje. Muszę wzmacniać nogi bo jeszcze niedawno po przejechaniu paru kilosów do pracy bolały mnie mięśnie. No i już kilka razy w tym roku zaliczyłem bieganie. Póki co marszobiegi, czyli trochę marsz trochę bieg. Sam ciągły bieg na początek, dla kogoś kto w ogóle nie biegał jednak jest za ciężki, Przekonałem się o tym po pierwszej próbie, jakoś w styczniu. 

Jak będzie cieplej chciałbym przejechać gdzieś dalej, ale to jeszcze się okaże kiedy, gdzie... 



Efekt półgodzinnego siedzenia nad jeziorkiem - taki mały timelaps:




No i parę fotek:








środa, 30 marca 2016

Świąteczny spacer - Beskid Makowski

          W świąteczny weekend pogoda zachęcała do spacerów, więc wybrałem się do lasu by trochę pochodzić. Wrzucam kilka fotek, które zrobiłem po drodze. Niestety w najlepszym momencie nie zdążyłem wyciągnąć aparatu by zrobić fotkę dzikom. Wyskoczyły zza zarośli, na szczęście były spłoszone i pobiegły w przeciwnym kierunku. W lasach i na polach widać ich ślady, czy to pod postacią tropów czy zaoranej ziemi.