W ostatnią niedzielę wybrałem się z narzeczoną - tak, trochę się pozmieniało :) - do Zawoi, by kolejny raz wyjść na Babią. Jeśli dobrze liczę, to czwarty wypad na babę, na pewno nie ostatni. Każde wyjście bowiem jest inne - warunki, pogoda, ekipa. Zawsze jednak niezmienne emocje, pozytywne emocję, gdyż Beskidy, szczególnie okolice Suchej czy Zawoi to tereny na których się wychowywałem. Najczęściej jednak oglądam tę górę w panoramie. W końcu zmobilizowaliśmy się by ją odwiedzić.
Już przy parkingu zastanawialiśmy się czy nie dać za wygraną. Unosiła się mgła, która sprawiała nastrój niczym z filmu grozy. I do tego ciemno ( faktycznie, strasznie to dziwne ). Nie to co w zimie, księżyc, biało od śniegu, wrażenie jakby całkiem jasnej nocy. Chwila zastanowienia, czy może nie przyjechać rano, na spokojnie wychodzić za dnia. Jednak przełamaliśmy się i wyruszyliśmy czerwonym szlakiem w górę. Dobra decyzja, niedługo później mgła opadła, widoczność była dużo lepsza.
Ostatni raz na wschodzie byłem tam w zimie. Warunki wtedy mieliśmy trochę niesprzyjające. Ledwo doczekałem wschodu i musiałem schodzić na dół. Zima okazała się tam bardzo sroga. Jak sądziłem, teraz w lecie nie powinno być źle, w końcu jest lato... Zabraliśmy ze sobą czapki i szaliki, jednak zapomnieliśmy o rękawiczkach. Weekend ten także wcale nie należał do najcieplejszych tego lata, w nocy na parkingu na Krowiarkach było 8 stopni. Ile było na górze? Nie mam pojęcia. Przy silnym wietrze, który zawsze daje się tam we znaki, ręce sprawiały wrażenie, jakby miały zaraz zamarznąć. Prawie wszyscy na górze, a było około 30 osób, dużo lepiej się na to wyjście przygotowali. To roztargnienie na pewno potraktuję jako nauczkę. Nieważne jaka pora roku, w górach zawsze warto mieć przy sobie rękawiczki, szczególnie idąc w nocy, gdy temperatura szybko spada. Prawie tak szybko, jak my musieliśmy spadać ze szczytu, bo wiatr nie chciał ustąpić.
4:50 wschodzi słońce. Jednak już godzinę wcześniej robiło się dużo jaśniej, można było spokojnie wyłączyć czołówki. Rozbiliśmy biwak może na nieco ponad pół godziny i po tym czasie zaczęliśmy się kierować w dół. Na szczęście schodząc coraz niżej, coraz słabiej odczuwalne były porywy wiatru. W końcu można było odetchnąć, zagrzać ręce. Widoczność nie była porywająca, nie widzieliśmy na południu rozpościerających się Tatr, ale mimo tego było pięknie. Widzieliśmy i tak dużo więcej, niż ostatnio w zimie. Wtedy był wschód słońca, ale bez słońca, wszystko schowane za mgłą, chmurami, całymi warstwami wszechobecnej kotary. Nie można oczywiście mieć nic za złe pogodzie, trzeba przyjąć ją taką jaką jest. A ta w górach lubi szybko się zmieniać. Babia znana jest ze swoich kaprysów. I tym razem trochę postraszyła. Zanim jeszcze zaczęliśmy schodzić, napływały w naszą stronę ciemne, zdawać by się mogło deszczowe chmury. Jednak uszło nam to na sucho.
Zejście, oczywiście dużo szybsze niż wspinaczka, ale jak to przy zejściu, mięśnie nóg też pracują, sprawiając czasem wrażenie jakby lepiej im było wychodzić. No i ślisko, 2 razy zaliczyłem glebę. Kilka godzin wcześniej popadało. Obyło się bez złamanych kijków ani żadnej innej rzeczy. Polecam jednak zachować ostrożność stąpając po drewnianych stopniach schodków czy korytkach.
Polecam wszystkim wybrać się do Zawoi. Jak nie na Babią, to w inne miejsce, może jeszcze kiedyś o czymś napiszę. Wyjście udane, pozytywnie. Pójdemy zaś!
Kilka zdjęć z telefonu:
( może kiedyś w końcu dorobię się aparatu ;)